niedziela, 17 maja 2009

Rozmowa z prof. Adamem Danielem Rotfeldem

2009-05-15
Ocalony
rozmowa z prof. Adamem Danielem Rotfeldem

fot. Jakub SzymczukO burzliwych kolejach losu z prof. Adamem Danielem Rotfeldem rozmawia Andrzej Grajewski

Andrzej Grajewski: Urodził się Pan w Przemyślanach koło Lwowa w marcu 1938 r. W jakiej rodzinie?
Adam Daniel Rotfeld: – Moja wiedza na ten temat jest dość ograniczona. Los sprawił, że właściwie nie znałem swoich rodziców. Siostra, choć starsza ode mnie, także niewiele pamiętała. W związku z przeżyciami wojennymi przedwcześnie umarła. Ojciec miał w Przemyślanach kancelarię adwokacką. Mówiono mi, że był przewodniczącym rady adwokackiej. Był też przewodniczącym gminy żydowskiej w Przemyślanach. W domu jednak rozmawiano po polsku.

Jak Pan trafił do klasztoru w Uniowie?
- Ojciec reprezentował przed wojną interesy prawne zakonu studytów w Uniowie. Najpierw do klasztoru posłano starsze dzieci, moich kuzynów. Kiedy wrócili – bo nie chcieli tam zostać – trafiło na mnie.

Jak zaczęła się okupacja niemiecka?
- Latem 1941 roku do Przemyślan weszli Niemcy. Sporo mieszkańców ewakuowało się, uciekało na Wschód. Wiele lat po wojnie przypadkowo spotkany podczas wakacji na Wybrzeżu syn kierownika poczty z Przemyślan opowiedział mi, że jego ojciec zaproponował mojemu, aby wyjechali wspólnie. Ojciec odmówił. Miał wówczas powiedzieć, że zostaje, ponieważ wie, że to „bolszewicy są barbarzyńcami, a Niemcy są narodem cywilizowanym. Zostaję”. Wkrótce zaczęły się łapanki, akcje, rozstrzeliwania. Rodzina podjęła decyzję, by ratować przede wszystkim dzieci. Wówczas właśnie rozegrała się scena, którą doskonale pamiętam.

Ile Pan miał lat?
- Był to grudzień 1941 r. Miałem wówczas 3 i pół roku. Zakonnik, który przywiózł moich kuzynów, miał na imię Daniił, z ukraińska mówiono Danyło. Stanął w drzwiach i zwrócił się do ojca: „Panie doktorze, a może by Pan swojego syna oddał”. I nagle wszyscy na mnie spojrzeli i zaczęli mnie szybko ubierać w zimowe rzeczy. Wsadzono mnie na wóz wymoszczony sianem, przykryto burką. Brat Daniel, z którym jechałem do Uniowa, siedział obok woźnicy, młodego chłopaka. Proszę sobie wyobrazić, że przed rokiem w maju byłem w Uniowie na jednej z uroczystości. Podszedł do mnie starszy pan, po osiemdziesiątce, i powiedział: „To ja byłem woźnicą. Siedziałem obok brata Daniiła…”.
Jaki był los Pańskich rodziców?
– Ojciec po paru tygodniach stracił złudzenia. Dowiedział się, że Niemcy nie wywożą ludzi na roboty, ale na zagładę. Powiedział: „Ci, którzy chcą przeżyć, muszą uciekać”. Razem z moim Ojcem, Matką i siostrą 150 rodzin uciekło do lasu i stworzyło tam oddział samoobrony. Część z nich przeżyła. Ojciec organizował żywność dla całej ukrywającej się grupy – kupował, wymieniał cenne rzeczy, prosił przyjaciół o pomoc. Z biuletynu wydawanego przez świrzan dowiedziałem się przed laty kilku szczegółów o ich losie. Ktoś z Ukraińców zauważył, że nauczyciel wiejski przechowuje mego Ojca i Matkę w stodole. Doniósł ukraińskiej policji, która aresztowała moich Rodziców i wydała Niemcom. Zostali rozstrzelani w Przemyślanach w 1943 r. W lesie przetrwała o jedenaście lat ode mnie starsza siostra Alina.

W klasztorze zaczęło się Pana nowe życie.
– Po roku pobytu w Uniowie i stosownym przygotowaniu zostałem ochrzczony. Miałem wówczas 4 i pół roku. Na chrzcie nadano mi imię Daniel. W metryce oryginalnej miałem wpisane dwa imiona: Adam i Daniel. W domu wołano na mnie Adaś. Dla Ukraińców imię Adam było bardzo polskie, takiego imienia z reguły nie nadawali swoim synom. Daniel, czyli Danyło, był w tych stronach znacznie bardziej popularny.

Dostał Pan także nowe nazwisko.
– Zostałem zarejestrowany w klasztorze jako Czerwiński. Intencja była zapewne taka: jeśli kiedyś zechcę powrócić do swojego prawdziwego nazwiska, to należy pozostawić ślad, który nawiązywałby do czerwieni. Jak wiadomo, po niemiecku rot to czerwień. W tym sensie Czerwiński nawiązywał do pierwszej sylaby mojego nazwiska.

Kto był przełożonym klasztoru?
- Klemens Szeptycki - brat Andrzeja Szeptyckiego, metropolity lwowskiego obrządku grecko-katolickiego.

On ponosił całe ryzyko.
– Nie tylko on. Ryzykowali wszyscy bracia zakonni. Zresztą także w innych klasztorach greckokatolickich ukrywane były żydowskie dzieci. Nie znam żadnego wypadku, aby ktoś doniósł Niemcom.

Czy pobyt w klasztorze jakoś Pana uformował?
– Ponad wszelką wątpliwość. Byłem tam częścią społeczności, którą łączył wspólny porządek moralny. Zakon kształtował nas w sposób integralny – wpajał normy rozróżniania dobra i zła oraz zasady przyzwoitego zachowania.
Kiedy Pan się dowiedział, że Daniel Czerwiński to Adam Rothfeld?
– W lipcu 1944 r. przewalił się front. Nikt się po mnie nie zgłaszał. W rok, czy półtora roku później odnalazła mnie siostra. W klasztorze pozostawałem do jego likwidacji w 1947 r., a nawet rok dłużej. Później – po likwidacji Cerkwi greckokatolickiej – monastyr został przemieniony przez Sowietów w obóz koncentracyjny dla tych unickich duchownych, którzy odmówili przejścia na prawosławie. Wtedy siostra zabrała mnie do Przemyślan. Tam wróciłem do swego prawdziwego nazwiska. Oryginalna pisownia nazwiska mojego Ojca i całej rodziny była przez th. Jednak niemego „h” w języku rosyjskim i ukraińskim pisemnie nie da się wyrazić, napisano więc Rotfeld i tak już zostało – również w powojennych dokumentach polskich.

Czy powrót do nazwiska rodowego był również związany z wyborem religijnym?
– Nie. Zrobiłem to odruchowo. Było to zapewne formą okazania szacunku wobec Rodziców i samego siebie. Po repatriacji, w maju 1951 r., znalazłem się w Dusznikach-Zdroju – w Państwowym Domu Wczasów Dziecięcych, do którego w ciągu paru tygodni trafiło łącznie ok. 3000 polskich dzieci, zagubionych na terytoriach Związku Radzieckiego. Poszukiwały je rodziny, które powiadamiano, że dziecko czeka na odebranie w Dusznikach-Zdroju. Spośród trzech tysięcy została czwórka, po którą się nikt nie zgłosił. Byłem jednym z nich. Zapakowano nas do pociągu i przewieziono do Państwowego Domu Dziecka nr 2 w Krakowie, przy ul. Augustiańskiej Bocznej 1, w którym przeważały sieroty wojenne – głównie z rodzin żydowskich.

Zetknął się Pan z systemem radzieckim, jak Pan go oceniał?
– Fundamentem scalającym to wielonarodowe imperium nie było pochodzenie narodowe, ale ideologia, której nadano charakter wiary, swoistej nowej religii. Chrześcijaństwo niszczono siłą, a na to miejsce wprowadzano religię świecką, która była prymitywną wersją marksizmu-leninizmu. Twórca i wódz tego państwa, Stalin, był wychowankiem seminarium duchownego w Tyflisie. Religia była dla niego jedynym punktem odniesienia w budowie imperium. Nie miał innego wzoru. Chciał zastąpić chrześcijaństwo ateizmem: stworzyć nową religię – bez Boga. Po jego śmierci system ten trwał jeszcze siłą bezwładu. Z czasem okazało się, że partia komunistyczna ma całą armię kapłanów, ale coraz mniej wiernych. Nawet Michaił Gorbaczow, który chciał ten ustrój zliberalizować, wierzył, że system radziecki można było zachować. Zapytałem go podczas jednej z rozmów, kiedy doszedł do wniosku, że ten system już nie funkcjonuje. „Chce Pan otrzymać szczerą odpowiedź?” – zapytał Gorbaczow. – Tak. Szczerą. „Otóż nadal uważam, że ten system można było uratować”. Odpowiedzialnością za rozpad imperium Gorbaczow winił Borysa Jelcyna, którego nieposkromione ambicje popchnęły do „zmowy” w Puszczy Białowieskiej i rozwiązania Związku Radzieckiego…
A kiedy Pan doszedł do wniosku, że system nie działa?
– System radziecki nigdy mnie nie uwiódł. Myślę, że nie bez znaczenia były doświadczenia z dzieciństwa. Bliskie było mi dążenie do świata sprawiedliwości społecznej i równości. Miałem świadomość, że tzw. realny socjalizm nie ma wiele wspólnego z ideą sprawiedliwości. Przeciwnie. Na różnych etapach stykałem się z głupotą, bezprawiem i wszechwładzą policyjnego państwa „realnego socjalizmu”. Przybierało to niekiedy formy, które dziś postrzegam jako groteskowe. Ale w początku lat 50. nie były groteską. Tak np. wyrzucono mnie z ZMP w 1954 r. za dowcip, który uznano za antyradziecki i antysemicki.

Jaki to był dowcip?
– Głupi. „Pan Bóg zaniepokojony brakiem wiadomości z Polski posłał św. Piotra, aby zorientował się, co się w Polsce dzieje. Po pewnym czasie otrzymuje od niego depeszę: »Wsio charaszo, komandir Pietrow«. To oczywiście nie dawało Panu Bogu odpowiedzi na pytanie, co się w Polsce dzieje. Posłał więc Mojżesza, który po pewnym czasie wysłał depeszę: »Ledwiem stąpił na polskim lądzie, jużem w rządzie«”. Było to w przerwie jednego z niezliczonych zebrań. Nudziliśmy się, opowiadaliśmy sobie dowcipy. Ktoś o tym doniósł, zrobiła się afera, wyrzucono mnie z ZMP – na rok przed maturą. Gdyby nie solidarność klasy i dyrektora szkoły, ten głupi dowcip mógł mnie drogo kosztować. Życzliwości otoczenia doświadczałem nieraz. Nie zawsze z najlepszym dla mnie skutkiem.

Na przykład?
– Po studiach otrzymałem pracę w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych (PISM). Do partii nie wstępowałem. Moim szefem był Adam Kruczkowski, syn pisarza Leona Kruczkowskiego. Adam był redaktorem naczelnym miesięcznika „Sprawy Międzynarodowe”. Chciał, abym został sekretarzem redakcji. Znaliśmy się ze Studenckiego Stowarzyszenia Przyjaciół ONZ, którego Adam był pierwszym przewodniczącym. Namawiał mnie, abym wstąpił do partii. Odpowiedziałem, że zbyt dużo w tej partii karierowiczów i ludzi podłych. Adam przekonywał mnie, ze rzeczywistość w tym systemie można zmienić tylko od środka. Nie byłem przekonany, ale po długich namowach zgodziłem się. Do partii wstąpiłem i szybko tego pożałowałem. Wiele błędnych decyzji w moim życiu wynikało z niezdolności do stanowczego powiedzenia „nie”.

Może to właśnie jest oportunizm?
– Tak. To był oportunizm – poza dyskusją. Z jednej strony nigdy nie miałem złudzeń co do natury tego systemu i uważałem, że jest skazany na upadek. Nie wierzyłem jednak, że upadnie za mojego życia. We wczesnej młodości wyznaczyłem sobie poprzeczkę (można ją nazwać minimalną zasadą przyzwoitości): nigdy nie zrobię niczego, co miałoby innym ludziom szkodzić. Każdy z nas określa sobie własne moralne standardy i normy przyzwoitego zachowania. Dziś, z perspektywy lat, uważam, że nie należało do partii wstępować – i ponieść tego konsekwencje. Nie miałem jednak wówczas za sobą tego doświadczenia, które mam dziś. Nie bez znaczenia było też to, że człowiek pozbawiony rodziny – czyli najbliższego środowiska, w którym znajduje oparcie – ma ograniczoną zdolność do stawiania czoła różnym przeciwnościom.

Zastanawiał się Pan, dlaczego ocalał?
– Nie mam na to odpowiedzi. Zginęły miliony. Wśród nich wielu, którzy uczyniliby świat lepszym, szczęśliwszym. Mam poczucie, że otrzymałem od losu coś, na co nie zasługiwałem. Wprawia mnie to w zadumę nad tym, co jest przypadkiem, a co koniecznością. Wielu spraw w naszym życiu nie da się wytłumaczyć w sposób racjonalny. A jeśli czegoś nie da się wytłumaczyć w sposób racjonalny, to oznacza, że tego nie da się wytłumaczyć w ogóle. Sprawą przypadku było to, że w swoim życiu trafiałem na ludzi przyzwoitych, którzy w różnych okolicznościach okazywali mi bezinteresowną pomoc. To zobowiązuje. Niedobrych ludzi nie pamiętam. Zapewne byli, ale wyparłem ich zupełnie z pamięci. Gdybym kiedyś napisał wspomnienia, to indeks zawierałby długą listę nazwisk ludzi przyzwoitych i dobrych.

Adam Daniel Rotfeld - jeden z najbardziej znanych na świecie polskich dyplomatów, m.in. przewodniczył Kolegium Doradczemu Sekretarza Generalnego ONZ ds. rozbrojenia oraz kierował Instytutem Badań nad Pokojem w Sztokholmie. Minister spraw zagranicznych w rządzie Marka Belki. Autor ponad 300 publikacji naukowych.

artykuł z numeru 20/2009 15-05-2009

Brak komentarzy: