wtorek, 13 stycznia 2009

Mój kościół jest zawsze pełny

Mój kościół jest zawsze pełny
Maciej Stasiński 2009-01-12, ostatnia aktualizacja 2009-01-12 09:42:32.0

W dzisiejszej Hiszpanii księża katoliccy nie mają łatwo. Niechętny, a nawet wrogi Kościołowi i religii rząd, obojętne, coraz bardziej świeckie społeczeństwo. A na plecach bagaż historii: prześladowania ze strony lewicy i poparcie dla dyktatury frankistowskiej przez 40 lat. Ale są kapłani, którzy potrafią temu sprostać

W sobotni ranek w przedsionku kościoła Najświętszej Marii Panny w Madrycie ludzie się przeciskają jak w publicznej przychodni zdrowia. Pośród młodych ludzi tłoczących się u wejścia krząta się ksiądz Santiago Martin, na oko pięćdziesięcioletni, wysoki, żwawy, uśmiechnięty, gorliwy. Co chwile wita się z kimś serdecznie, ludzie podają mu rękę, a drugą chwytają za ramię i długo przytrzymują. - Hola, Santiago! - Que tal, Andres!

Wszyscy są po imieniu, z rzadka ktoś rzuca "padre Santiago". Jeszcze kilkadziesiąt lat temu ksiądz był "el senor cura" i zawsze "padre", zwracano się do niego w trzeciej osobie w ukłonach. Inaczej także niż w Polsce: "Witam księdza, co u księdza słychać?". Ta zmiana w świeckim życiu towarzyskim zapanowała szybko po śmierci dyktatora Francisco Franco w 1975 roku i przywróceniu demokracji, ale nie wiedziałem, że przyjęła się także wśród parafian. Ksiądz Santiago i do mnie od razu mówi ty, a mnie trochę niesporo się odwzajemniać.

- Wejdźcie tu do tej sali, jest spotkanie młodych małżeństw, zaraz przyjdę.

W sali kilkanaście par małżeńskich, które niedawno ukończyły kursy "orientacji rodzinnej" trwające w ubiegłych tygodniach, zawsze w soboty i niedziele. To niełatwe ściągnąć w Hiszpanii młode pary przed ślubem i po nim na kursy, których kilka rocznie organizuje parafia Santiago, zwłaszcza w weekendy, kiedy madrytczycy masowo porzucają miasto. Kościoły w Hiszpanii są puste, a jeśli są w nich ludzie, to raczej turyści oglądający sklepienia, malowidła, rzeźby czy witraże niż wierni na modłach czy na mszy.

Ale u Santiago chętnych nie brakuje ani na mszach w sobotę czy niedzielę, ani na kursach, schodzą się tu wierni także spoza jego parafii zwabieni rozgłosem o charyzmie księdza.

Kiedyś geje, dzisiaj kryzys i bieda

Kiedy rozmawialiśmy w 2005 roku, rok po wygranych przez socjalistów wyborach, Hiszpania przeżywała pierwsze natarcie rządu. Parlament właśnie uchwalał legalizację małżeństw homoseksualnych z prawem adopcji dzieci, wprowadzał silnie ideologiczny przedmiot szkolny wychowanie obywatelskie i ograniczał rolę nauczania religii w szkołach. Kościół był zapędzony do narożnika, protestował, choć to nic nie dało. A po trzech latach?

- Wtedy rząd szukał zwarcia, potrzebował wizerunku postępowości, a nas chciał ustawić do bicia jako zacofane średniowiecze. A przecież Kościół nie był przeciw legalizacji związków homoseksualnych, tylko przeciw utożsamianiu ich z instytucją małżeństwa i rodziny. Tylko tyle. Nawet ambasador Hiszpanii w Watykanie prosił premiera, by zgłosił inną ustawę, nie o małżeństwach, a o związkach partnerskich, ale Zapatero go zignorował. Bo chodziło o starcie. Druga sprawa to była reforma ustroju Hiszpanii opartego o autonomie regionalne, co groziło naruszeniem jedności kraju - wspomina ksiądz.

To ostre starcie trwało do wyborów parlamentarnych w marcu ub.r., ponownie wygranych przez socjalistów. Ci zapowiadają teraz kolejną konfrontację z Kościołem: liberalizację ustawy o przerywaniu ciąży oraz ograniczenie publicznej obecności religii i Kościoła w życiu państwa. Czyli pachnie powtórką z bitwy Kościół - państwo?

- Zobaczymy. Tymczasem jednak cały klimat społeczny uległ zmianie. Ludzie są zmęczeni polityką, mówią o tym wierni. Mają gość hałasu ideologicznego w mediach. Bo zjawił się kryzys gospodarczy i ludzie mają nagle nowe zmartwienia. Boją się utraty pracy, o 40 proc. wzrosła liczba ludzi ubiegających się o pomoc humanitarną Caritasu. Ludzie nie dają rady spłacać kredytów, nie starcza na rachunki, na edukację dzieci.

To chyba znaczy, że księżom jest jeszcze trudniej o odzew u ludzi?

- Rok temu co najmniej raz w miesiącu wygłaszałbym homilię o ustawie o aborcji. Teraz ani jednej! Bo nie chcę, żeby mną manipulował rząd. Tymczasem nowe prawo o aborcji to nie jest rzecz, którą dzisiaj żyją Hiszpanie. To rząd chce, żeby o tym mówić, żeby odwrócić uwagę od kryzysu, bankructw, bezrobocia, które znowu sięga 12 procent. Ludzie boją się o swoje dzisiaj i jutro - opowiada Santiago.

Rok temu raz w miesiącu mówiłbym w kazaniu o jedności naszej ojczyzny. Dzisiaj nie. Bo dzisiaj muszę ludziom pomagać znosić ich codzienny znój, niepokój o przyszłość i byt ich rodzin, biedę, która zagląda w oczy. Widzę wyraźnie, jak ludzie dziś są zgnębieni. Myślą bardziej o swoim bycie niż o sprawach ogólnych. I ja muszę im towarzyszyć, a nie być taranem prawicowej opozycji. A co będzie z kolejnymi reformami - zobaczymy, jak będą gotowe projekty ustaw.

Kościoły jak fortece

Kiedy wraca do sali pośród wiernych, którzy częstują się kawą i ciastem, Santiago z każdym rozmawia i rzuca dowcipami. Poufale dotyka brzucha ciężarnej kobiety, życzy pomyślności, a zaraz potem wskazując wydatny brzuch pod swetrem młodego mężczyzny, kpi, że ten chyba kobietom pozazdrościł.

Kilkadziesiąt lat temu kościoły w Hiszpanii były stale otwarte, można było do nich wejść albo się pomodlić, albo pooglądać, albo dla ochłody, niemal o każdej porze. Teraz są przeważnie zamknięte, a drzwi otwierają się tylko na czas mszy, coraz rzadszych.

Dopiero teraz zwróciłem uwagę, że kościół Santiago Martina jest też jak twierdza. Wysoki płot wokoło, od frontu i od plebanii masywne żelazne i niemal zawsze zamknięte drzwi, na ogrodzonym dziedzińcu śpią dwa duże psy. Jak nie ma mszy, nie wiadomo, jak się dostać. W oknach kraty. Bryła też współczesna, żelbetonowa, zimna, bez smaku. Forteca, nie świątynia. Zupełnie kłóci się z charakterem proboszcza, przystępnym i serdecznym, całkiem świeckim w obejściu.

- Przynajmniej wywalczyłem u biskupa, żeby była okrągła, bardziej gościnna - tłumaczy. - Ale to oddaje współczesny klimat zagrożenia, ludzie czują się bardziej niepewni niż kiedyś, postrzegają świat jako niebezpieczny. To jest bardziej psychologia niż rzeczywistość, ale tak jest. Na pewno rozbudzają to media, zwłaszcza telewizja. Prawie wszystkie dzienniki zaczynają się od zabójstw, napadów, gwałtów, katastrof. Kiedyś to była kronika kryminalna, gdzie daleko w gazetach upchnięta. A przecież nie jest tego więcej niż kiedyś, ale za to pełno w telewizji.

Pytam, czy są napady, czy rabunki w kościołach, przed którymi trzeba się tak bronić. Ale nie, rabunków nie ma, tylko zawsze jak jest jakieś starcie Kościoła z rządem socjalistycznym, a w ostatnich latach tego nie brakowało - a to o małżeństwa homoseksualne, a to o naukę religii w szkołach, to w nocy, z reguły z piątku na sobotę jak w zegarku ktoś przeskakuje ogrodzenie płot i maluje na murach sierp i młot. Ale to nic poważnego - mówi.

Bo chociaż Hiszpanie są istotnie społeczeństwem bardzo zlaicyzowanym i do Kościoła oraz kleru mają stosunek swobodny lub obojętny, to bynajmniej nie są wojująco przeciw, jakby na to wskazywał ton publicznych debat w środkach przekazu, zwłaszcza w lewicowych gazetach atakujących Kościół jak "El Pais" czy "Publico" i broniącego go "ABC". Santiago uważa, że publicznej, medialnej agresji sprzyja klimat ideologiczny stwarzany przez rządzących socjalistów, ale mimo to wcale nie odciska się on na postawach zwykłych ludzi. Przypomina, jak to w czasie transmitowanych w telewizji filmowych nagród Goi latem tego roku pewien znany aktor Alberto San Juan, odbierając statuetkę, pytał głośno ze sceny, kiedy wreszcie zostanie rozwiązana Konferencja Biskupów, a zgromadzeni koledzy artyści, w większości zawołani zwolennicy socjalistów, klaskali zapamiętale. - To symptomatyczne, bo wcześniej do takich ekscesów nie dochodziło, ale ludziom takie postawy się nie udzielają. Większość Hiszpanów ma do Kościoła i religii stosunek obojętny, jest wiele niewiedzy na nasz temat. Reszta Kościoła broni albo przynajmniej szanuje - mówi Santiago.

Ksiądz, co tematu się nie boi

O 11 przerywamy rozmowę i idziemy do sali, gdzie Santiago spotyka się z młodymi parami na duszpasterską pogadankę, która pokazuje mi, jak usiłuje przełamać ten klimat obojętności. Przez pół godziny opowiada zgromadzonym o filmie, który widział w telewizji poprzedniego wieczoru. To historia pary w nieformalnym związku, w którym miłość stopniowo obumiera pod wpływem rutyny, egoizmu, małostkowości obojga kochanków. Santiago wcale nie potępia pary, że żyje bez ślubu, nie poucza, że życie na kocią łapę musi się skończyć źle, nie kwestionuje ich miłości jako gorszej, nie wzywa do wierności sakramentowi małżeństwa. Przeciwnie. - Film opowiada o zderzeniu miłości z samym życiem codziennym, to rzeczywistość sama - mówi. - Tak jest zawsze. Miłość się psuje w codziennym życiu, bo takie jest życie nas wszystkich. Jedni sobie z tym radzą z pomocą psychologów albo przyjaciół. A my, chrześcijanie, mamy coś szczególnego, co nam pomaga sobie z tym radzić inaczej. To nasze sumienie, które pozwala nam wejść w rolę tego drugiego, sięgnąć po pomoc Chrystusa oraz zdolność przebaczania, która daje nam wewnętrzny pokój. Nie jesteśmy sam ma sam z przyrodą. Mamy pomoc Chrystusa, wiarę, sumienie, siłę, pociechę, światło i miłosierdzie, żeby sprostać tej przyrodzie. I o tym zawsze pamiętajcie! - mówi Santiago i dostaje oklaski jak na występie estradowym.

W wykładzie o tym, jak miłość między ludźmi nieuchronnie zanika, Santiago jest uderzająco pragmatyczny. Mówi o kulturze codziennego współżycia, o zmęczeniu, niecierpliwości i toksycznych teściowych. To dla niego sygnały alarmowe, że w rodzinie źle się dzieje. Jego parafia, jak mówi, "wychodzi do wiernych i stawia czoła ich powszedniemu życiu", na licznych kursach z tzw. orientacji rodzinnej rozmawia z nimi nie tylko o prawie rodzinnym, ale o wychowaniu seksualnym dzieci, o szkole, o różnej psychologii kobiet i mężczyzn, o chorobach, narkotykach, trudnościach materialnych.

- W parafii dostaniecie pomoc, jakiej potrzebujecie. Ale i sami musicie się zdobyć na wysiłek. Nie wystarczy skarżyć się na kryzys rodziny. Trzeba samemu pomagać innym, brać udział w spotkaniach, kursach. Pamiętajcie.

Po spotkaniu małżeństw musimy przerwać. Tym razem Santiago musi usiąść do komputera. Obsługuje własną miniagencję prasową na tematy religijno-obyczajowe. Rozsyła maile i SMS-y do kilkuset prenumeratorów w Hiszpanii i za granicą. Wie, jak to robić, bo jest od lat dziennikarzem i publicystą. Przez 14 lat pisał w konserwatywnym dzienniku "ABC", teraz ma rubrykę w "La Razon". A oprócz tego kieruje założonym przez siebie międzynarodowym ruchem katolickim Franciszkanie Marii. Założył go w 1993 roku, a rok temu uzyskał aprobatę papieską. Ruch ma 31 księży i 10 tysięcy członków w 27 krajach, w tym w Polsce.

Na pytanie o podobieństwa z Dziełem Bożym (Opus Dei), odpowiada, że różni ich to, że oni stawiają na cnoty ubóstwa i poświęcenia, podczas gdy Opus Dei na dążenie do świętości przez pracę.

Po kilku godzinach wznawiamy rozmowę.

To jak to jest z religijnością Hiszpanów? Przecież kościoły, poza jego własnym, puste. Ku mojemu zaskoczeniu Santiago nie narzeka. Nie tylko na swoją parafię - "mój kościół jest zawsze pełen", mówi - ale i na społeczeństwo. - Około 2 proc. ludzi chodzi na mszę codziennie, to prawie milion. Jakieś 17 proc. chodzi na msze co niedzielę, dalsze 22-24 proc. - raz w miesiącu. To daje jakieś 40 proc. katolików praktykujących. Jak na dzisiejsze czasy, laicką ofensywę rządu, zupełnie nieźle - mówi.

Kościół krucjaty

Dla każdego jest jasne, że hiszpański Kościół ma kłopot nie tylko z niechętnym, a nawet wrogim mu rządem lewicowym, ale także z własną przeszłością. Zawsze bronił tronu tradycyjnej, konserwatywnej Hiszpanii, był ostoją monarchii oraz półfeudalnego porządku społecznego. W czasie Republiki 1931-36 był za to zaciekle, także fizycznie, atakowany przez anarchistów, socjalistów i komunistów. W czasie wojny domowej mordowano księży i zakonnice, palono kościoły, a Kościół instytucjonalnie jednoznacznie stanął po stronie buntu wojskowych pod dowództwem generała Franco, który obwołał świętą krucjatą w obronie Boga i ojczyzny przed bezbożnym komunizmem. Kościół tolerował bez słowa sprzeciwu masowe masakry przeciwników przez wojska Franco, nazywając je koniecznym oddzielaniem ziaren od plew. Mało tego, przez długie dziesięciolecia wiernie wspierał późniejszą dyktaturę frankistowską, która uczyniła z Hiszpanii państwo wyznaniowe. To dlatego wciąż łatwo przychodzi rządzącej lewicy zaganiać Kościół do rogu za każdym razem, kiedy nie podoba mu się nowy laickie posunięcie rządu.

Santiago Martin świetnie to wie i smutno kiwa głową na wspomnienie inkwizytorskich mów i klątw rzucanych w czasie wojny przez najbardziej wojowniczych biskupów i kardynałów jak Isidro Goma czy Enrique Pla y Deniel w czasie wojny domowej, których bynajmniej nie podziela. Ale widzę, że sam też ma z tym pewien kłopot, bo to jednak hańba rodzinna.

- Wciąż nam wypominają tę krucjatę - mówi Santiago. Ale z drugiej strony zawsze przemilczają kardynała Tarancona (Vicente Enrique y Tarancon, arcybiskupa Toledo i Madrytu, przewodniczący konferencji episkopatu w latach 1971-81), który zerwał z dyktaturą jeszcze przed śmiercią generała Franco i poparł transformację demokratyczną. Jeszcze przed końcem dyktatury Tarancon mówił: - Musimy zerwać z reżimem, bo pójdziemy na dno razem z nim.

A skrajna prawica frankistowska wrzeszczała na ulicach, jak przejeżdżał: "Tarancon al paredon!" ("Tarancon, pod mur!"). Mówią dziś, że to był rodzynek wśród biskupów. A przecież on trzy razy wygrywał wybory na przewodniczącego episkopatu, większością dwóch trzecich głosów, więc chyba nie był taki osamotniony. I miał zdecydowane poparcie papieża Pawła VI.

Nagabuję też Santiago o postawę niektórych dzisiejszych najwyższych hierarchów Kościoła katolickiego, m.in. arcybiskupa Madrytu i szefa konferencji episkopatu Rouco Varelę, którzy w chwilach najostrzejszego starcia z rządem José Luisa Zapatero, np. w grudniu i styczniu przed wyborami parlamentarnymi, bili na alarm, że laicka ofensywa rządu to groźba dla demokracji. Czy taki ton nie zaognia zderzenia z lewicową opinią publiczną i rządem? Czuję, że Santiago to pytanie o jego własnego biskupa uwiera, chyba wolałby, by jego biskup mówił innym językiem, może takim jak on sam, ale nie powie tego i woli go teologicznie wytłumaczyć: - Rouco Varela to wybitny teolog, szkoły niemieckiej, jak papież Benedykt. I wie, co mówi. Jemu chodzi o to, że wszelka demokracja, jeśli pozbawiona jest wartości, jeśli jest tylko formalna grą, lekceważy prawa mniejszości, traci treść, staje się demokracją tylko formalną. Taka demokracja może zmierzać w stronę tyranii czy dyktatury. U podłoża ostrzeżeń kardynała leży dylemat Antygony: prawo naturalne ma pierwszeństwo przed prawem stanowionym przez ludzi.

Polska śladami Hiszpanii

Zastanawiam się, ile sensu ma jeszcze dzisiaj porównanie Hiszpanii i Polski, niegdyś katolickich twierdz na obrzeżach protestanckiej albo laicyzującej się Europy. W XX wieku hiszpański Kościół był triumfujący, panujący, pyszny. Polski przeciwnie: prześladowany, spychany, opozycyjny. Po upadku rodzimych dyktatur: prawicowo-nacjonalistyczno-wojskowo-kościelnej w Hiszpanii i komunistycznej w Polsce Kościoły katolickie tu i tam zamieniły się rolami. Z frankizmu Kościół wyszedł i wszedł w demokrację raczej pokonany, w Polsce - raczej zwycięski. Ale czy wyzwania nie stoją przed nimi podobne?

- Z punktu widzenia roli Kościoła i religii Polska jest Hiszpanią z XVI wieku. Wówczas Kościół dokończył budowy narodu hiszpańskiego wokół religii katolickiej i odwojowania kraju spod panowania arabskiego - mówi Santiago. - Wszystko, co było potem: Oświecenie, marksizm, anarchizm, wojna domowa, podział narodu, to był długi proces dechrystianizacji. I teraz ten lewicowy rząd.

Ale Santiago nie upada na duchu: - I tak jest nieźle jak na to, co nam przyszło: mamy ponad milion ludzie chodzących codziennie na mszę!

- Wy w Polsce tego wszystkiego nie przeżyliście. Po rozbiorach, drugiej wojnie, okupacji nazistowskiej, po komunizmie, tożsamość narodowa jest wciąż mocno i świeżo związana z Kościołem i katolicyzmem. Jesteście w zupełnie innym miejscu - kończy.

Z którego być może ruszamy w tę samą stronę, myślę, ale nie mogę go dalej ciągnąć za język. Zapada wieczór, a nie mogę mu już towarzyszyć. Santiago ma spotkanie z kimś z parafii, a potem kolację ze znanym politykiem. Nie wypada mi zapytać z kim, choć do wizerunku księdza przydałby się taki obrazek lub choćby krótka rozmowa.

W niedzielę w słoneczny ranek Santiago znów jest w swoim żywiole, gdy do kościoła ściąga tłum. Kościół na jego mszy jest szczelnie wypełniony, ludzie w każdym wieku tłoczą się na dole oraz na wewnętrznym balkonie. Młode małżeństwa z dziećmi w wózkach siedzą w osobnej nawie za szybą, żeby niemowlęta nie przeszkadzały pozostałym.

Kazanie jest o tym, jak król zaprosił na ucztę, a ci nie przyszli, bo mieli inne zajęcia. - To parabola dzisiejszego społeczeństwa. Chrystus zaprasza na święto, na mszę. A ludzie nie przychodzą. Dlaczego? Dlaczego inni nie wierzą? Czemu stracili wiarę? Z lenistwa, gnuśności może. Ale to my wszyscy musimy umieć innym przekazać dar wiary: światło, siłę, miłosierdzie.

Jak zawsze Santiago widzi światło tam, gdzie ciemno. I jak zawsze, cierpliwie, jak starszy kolega, ku temu samemu popycha wiernych.

Maciej Stasiński

Brak komentarzy: